Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Przetarcie szlaku w Sudanie 26.02-8.03.2018

Pierwszy obóz i pierwszy powiew Afryki


27-02-2018

Krótka noc. Zmiana czasu prawie niewyczuwalna, tylko godzinka. W pokojach 4*hotelu story zasunięte i dzięki temu oszukujemy dzień wydłużając sobie noc. Luksusów to tu nie ma, a gwiazdki są bardzo mylące. Przy śniadaniu wymieniamy wrażenia spod prysznica, gdzie woda ciurkała tylko dwoma oczkami i to nigdy na wprost, a raczej na boki. Poza tym była chłodna. A to dopiero początek.

Jemy ser, owoce, mamy herbatę i kawę. Odnajdujemy pączki i jajecznicę. Za oknem główna ulica miasta, szara i przypiaszczona. Ruch umiarkowany, tylko białe auta.

Mając jeszcze chwilę w recepcji w oczekiwaniu na nasze samochody terenowe dajemy się wyciągnąć Ani pod drzewo za rogiem, gdzie na zwykłych kartonach służących jako stołki pani ma mini kawiarnię, jakich tu w Sudanie sporo i parzy świeżą kawę z kardamonem, pieprzem i imbirem. Idealne miejsce, nie wolno nam robić zdjęć, pani nie pozwala fotografować siebie, zgadza się na zdjęcia kawy. Smakujemy i jesteśmy już kupieni przez ten smak. Wyborna, mocna, gęsta kawa. Ci z nas, którzy skusili się na herbatę, też dokonali dobrego wyboru, świeży napar z suszonych kwiatów hibiskusa.

Koniecznie cukier do tego!

Tak opici i z dobrym smakiem ruszamy w drogę. Na Chartum przyjdzie jeszcze czas w drodze powrotnej. Wtedy będziemy go zwiedzać. Teraz pierwsze kilometry przez miasto, jedziemy do miejsca, gdzie spotykają się Nil Biały i Nil Błękitny. Zaskakujące jak na jedną z największych atrakcji stolicy, żadnych tablic, żadnego zaplecza, na brzegu rzeki wśród traw stoją dwa niebieskie krzesła. Poza tym nic.

Jest gorąco, zapowiedzi pogody nie kłamały. Ruszamy dalej na targ. Tutaj zaczynamy od stosików z nasionami, potem wchodzimy w paciorki i koraliki, mijamy pachnące świeżą miętą stoiska z ziołami, dalej są ryby i mięso. Bardzo efektowna część z warzywami i owocami, a sprzedawcy albo pozują do zdjęć albo wręcz przeciwnie, zasłaniają się unikając zdjęć. Zaczynamy nabierać wprawy.

Kuszą nas wielkie sterty suszonego hibiskusa, staramy się zapamiętać poszczególne stanowiska, żeby zakupić go w drodze powrotnej. Wszystko jest dla nas póki co takie egzotyczne i takie nowe, na samym końcu ulicy, posileni falafelami, które jeszcze gorące zakupiliśmy od lokalnego sprzedawcy zatrzymujemy się w ulicznej kawiarni. Pani parzy dla nas kawę i herbatę, a My siedząc tam chwilę, korzystając ze zbawiennego cienia w południe, obserwujemy ulicę. Kadry jak obrazki przebiegają nam przed oczami. Miasto tętni życiem.

Lunch, jesteśmy ciekawi kuchni sudańskiej. I zaraz będziemy bardzo zdziwieni, bo nasi opiekunowie parkują przed restauracją typu fast food, która specjalizuje się w kurczakach albo z grilla albo z głębokiego tłuszczu. W budce obok wyciska się świeże soki. Zestaw będzie dość prosty: kurczak z grilla albo kurczak smażony, do tego spod lady świeże surowe warzywa pokrojone w plastry lub kawałki.

Zaskakująco wielkie porcje, kurczak zajmuje cały wielki talerz. Soki bardzo treściwe, gęste i sycące. Całkiem przytulnie się nam siedzi na niskich zydelkach przy kilku połączonych specjalnie dla nas drewnianych stolikach. Do czasu, kiedy nie zaczniemy być okadzani, bo akurat teraz obsługa przyniosła do łazienek czarki z wonnościami, a potem zaczęła wygarniać spod stolików resztki jedzenia naszych poprzedników. Folklor na całego.

Jednak pierwszy lunch za nami. Ruszamy za miasto już w kierunku naszego docelowego noclegu. Jeszcze na wylocie przystanek w małym sklepiku gdzie odbieramy zamówione wcześniej mięsko; Mamy ze sobą kucharza, który poza miastami odpowiedzialny będzie za gotowanie dla całej naszej ekipy.

Po kilku godzinach jazdy robimy przystanek przy drodze. Wygląda to na zajazd dla kierowców wielkich ciężarówek, którzy pokonując dziesiątki kilometrów w upale co jakiś czas wylegają po prostu na rozstawione wzdłuż drogi prycze i wyciągając się w cieniu drzemią przy całkiem ruchliwej trasie.

Nie do końca to rozumiemy, ale rozsiadamy się na szybko na metalowych krzesełkach, zamawiamy kawę i herbatę. Już nie dziwi nas mała filiżanka kawy, do tego kopiaste trzy łyżeczki cukru i jedna łyżeczka uniwersalna do słodzenia i do mieszania.

Czujemy się muśnięci zwyczajami sudańskimi. Dalej w drogę. Zachód słońca wisi już w powietrzu. Nasi kierowcy zupełnie nagle skręcają z drogi i zatrzymują się kilkaset metrów od niej. Tu zapada decyzja, że stanie nasze obozowisko.

Dzisiaj występujemy jeszcze w roli praktykantów, staramy się bardziej nie przeszkadzać niż pomagać. Oglądamy nasze namioty, podglądamy jak należy je umiejętnie rozbijać. Nie wyglądają na zbyt skomplikowane. Oswajamy się z okolicą, upatrujemy sobie krzaczki, które będą naszą toaletą. A kucharz Omar i kierowcy zabierają się do pracy. Najpierw rozpalają ognisko w małym grillu kominku, jak tylko brykiet drzewny na tyle się dobrze rozżarzy ustawiają na nim wielki czajnik z wodą.

Od tego zaczynamy naszą kolację. Gorąca kawa lub herbata. Trochę to trwa ale na stole pojawiają się chleb, sos orzeszkowy, warzywa specjalnie na nasze zamówienie i mięsko oraz najpyszniejsza zupa na pustyni. Omar wie dokładnie jak nam dogodzić. A całkowitą niespodzianka jest wino lokalne, bardziej przypominające bimber aniżeli jakieś wytrawny trunek, które kierowcy swoimi znanymi drogami przemycili dla nas na kolację. Salwę śmiechu wywołuje nasz lecimy ale jakże jurny kucharz, który po zakończonej kolacji przynosi nam rolki papieru toaletowego rozdzielając sprawiedliwie po dwie na każdy namiot.

Oczywiście to tylko zbieg okoliczności i nasza bujna fantazja spowodowały niekończące się opowieści o kucharzach i dolegliwościach żołądkowych, przed nami pierwsza sudańska noc w namiotach na pustyni.

Pojechali i napisali: