Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Ekwador i Wyspy Galapagos 17.03-1.04.2021

Wspinaczka na wulkan Cotopaxi


19-03-2021

Oj, co to był za dzień!

Ruszyliśmy rano w słońcu z Quito. Na punkcie widokowym zrobiliśmy sobie piękną sesję zdjęciową i ruszyliśmy na południe wzdłuż Alei Wulkanów. Po drodze pogoda cały czas dotrzymywała kroku. Słońce przebijało się przez kłębiaste chmury odsuwając raz po raz kolejne szczyty wulkanów przy trasie.

Wulkan Cotopaxi

Naszym celem był dzisiaj wulkan Cotopaxi, nazywany dosłownie szyją Księżyca. Wjazd do Parku Narodowego miał być dla nas kluczowy. Chcielibyśmy wejść na wulkan i musimy wiedzieć, że podejście jest otwarte i chcielibyśmy sprawdzić, czy schronisko na górze jest otwarte.

Cotopaxi to drugi co do wysokości wulkan w Ekwadorze. Jego stożkowaty szczyt wznosi się na wysokości 5800 m. Podejście dla nas na dzisiaj kończyłoby się na 4864 m. Nasza przewodniczka wraca z informacją, że zarówno szlak jest otwarty jak i schronisko. To dodaje nam otuchy.

Zanim jednak wejdziemy na szlak musimy przejechać kawał przez park podziwiając po drodze piękną roślinność i wypatrując karakary – tutejszego popularnego ptaka. Z karakary nici, ale odsłania się stożek wulkanu, więc wszyscy szybko wysypujemy się z autobusu, by zdążyć zrobić mu zdjęcia, bo widok może się nie powtórzyć.

Nasz autobus uruchamia wszystkie pokładu sił, by wjechać na górę. Cały czas jesteśmy na wysokości ok. 3800 m a nasz punkt startowy podejścia pod wulkan to ok. 4100 m. I jeśli myślicie, że te 500 m przewyższenia to pestka to prostujemy, że tak nie jest.

Droga na wulkan

Początkowo trasa prowadzi przez żużel wulkaniczny. Jest idealnie wydeptana pośród śniegu na prawo i na lewo. Małgosia czuje się nie najlepiej i decyduje jednak o powrocie. A my idziemy dalej. Sapiemy, podchodzimy po kilka kroczków, a potem przerwa. Dopingujemy Ilonę, która dzielnie walczy i wraz z nami zdobywa kolejne metry podejścia. Ale i ona jednak słabnie. Zostaje przez nas nakarmiona, napojona, ma kijki Marka i po krótkim odpoczynku na kamieniu wraca do autobusu.

Została nas szóstka. Nie ma mowy, by odpuścić. Wciągamy nasze zapasowe kurtki, ubieramy czapki i z zachwytem oglądając odsłaniający się szczyt wulkanu na tle błękitnego nieba maszerujemy dalej. Nasza kolumna lekko się rozciąga. Aga jako pierwsza staje dumna pod tablicą z nazwą schroniska i wysokością 4864 m. Potem docieram ja i znowu sesja. Mamy Wacka, Asię, a nasz peleton zamyka Iwonka i Marek. Marek najpierw pomagał Ilonie, ofiarnie oddał Jej nawet swoje kijki, teraz motywuje Iwonę i dba o odpowiednie tempo.

Na szczycie

Hurrrra! Wszyscy jesteśmy na szczycie. Radość, duma, szczęście. Głośno cieszymy się, robimy kolejne zdjęcia i w schronisku przystajemy na pożywną zupę – specjalność Ekwadoru locro, czyli taka ziemniaczanka z awokado i serem, tu także z prażoną kukurydzą.

Czas schodzić, bo kręci się nam w głowie, a nawet trochę mdli. Pogoda nadal piękna.

Mieliśmy wielkie szczęście. Daleko grzmi i to tak złowrogo. Poza tym po drugiej stronie słychać bulgoty wulkanu. Zejście jest już dużo prostsze i szybsze. Przy autobusie napotykamy jeszcze lisa andyjskiego. Nasze dwie Koleżanki czują się lepiej, ale są zmęczone. Ala i Marek bawili się przednio obserwując liczne rodziny, które przyjeżdżają tutaj by pokazać dzieciom śnieg. Gromadnie budują bałwana, lepią śnieżki, zjeżdżają na tym co mają pod ręką z lokalnych górek. Wszyscy zadowoleni.

Wsiadamy do autobusu, zamykamy drzwi i nagle zupełnie niespodziewanie zaczyna padać grad.

Przy zjeździe po drodze na pewno off road, a nie trasę dla autobusu. Zatrzymujemy się jeszcze przy lagunie, a potem zmierzamy na późny lunch do schroniska na terenie parku. Pyszne dania, cudownie podane, w oknach karmniki dla kolibrów, a za oknami widok na dwa wulkany, w tym Cotopaxi. Za plecami pali się koza, jest przyjemnie i ciepło, kolibry nad naszymi głowami, wulkany na wyciągnięcie ręki, zostajemy tutaj…

Droga na skróty

A jednak jedziemy dalej. Nasz boski kierowca decyduje się na drogę na skróty. Musielibyście to zobaczyć. Gdyby nie fakt, że zamierzamy trasę off road pokonywać autobusem, to pewnie byłaby to cudna wycieczka krajoznawcza przez pola, lasy i łąki, pastwiska pełne krów, i rwące potoki przelewające się przez drogę. Jesteśmy wytrzęsieni, ale cały czas zadowoleni. Nagle musimy stanąć, bo autobus jest zbyt wysoki, by przejechać pod kablami z prądem rozciągniętymi nad drogą. Ofiarnie z pomocą rzuca się Marek. Omar wyjmuje z bagażnika autobusu miotłę i Adriana, która jest dość wysoka stara się podnieść nią kable. Jednak brakuje kilku centymetrów. Marek porywa miotłę, wskakuje wyżej i dzielnie podnosi kable. Jednak końcówka jednego z tych kabli dynda i nie można jej chwycić. Kiedy Marek dzielnie i odważnie łapie ten kabel ręką i go pociąga, urywa go na dobre. Zaśmiewamy się.

Wieczór przy świecach

Wreszcie docieramy do bramy naszej hacjendy. Brawa za drogę i brawa dla nas samych. Wysiadamy i w tym momencie pan oczekujący nas na schodach oznajmia, że niestety po wielkiej burzy, jaka przeszła przez okolicę nie ma prądu i cała hacjenda przy świecach. O nie! Szybko łączymy fakty i już wiemy przez kogo prądu nie ma…

Za to dostajemy po kubeczku gorącej herbaty z cynamonem. Zapewnieni, że mimo braku prądu wodę gorącą mamy w pokojach szybko kwaterujemy się, by za chwilę spotkać się na kolacji. Oczywiście przy świecach. Podczas kolacji okazuje się, że jeszcze kilku rzeczy nie ma, w tym na pewno ciepłej wody.

I kiedy już płaczemy ze śmiechu nad sytuacją, w której się znaleźliśmy, wraca prąd i światło. Owacje. Na chwilę radość, bo prąd zaraz znika. I tak ze dwa razy.

No i woda ma wrócić. Śmichy-chichy i rozchodzimy się do pokojów.

Pojechali i napisali: